
„Atlas chmur” to nie jest łatwa powieść. Po pierwsze dlatego, że należy czytać ją bardzo uważnie, w pełnym skupieniu, ponieważ autor wciąga czytelnika w różne historie, różnych osób, które to opowieści pozornie nie łączą się w ogóle ze sobą. Jednak każde najkrótsze zdanie, rzucone wydawałoby się od niechcenia tu czy tam, może okazać się szczegółem łączącym wszystkie historie w całość.
Drugą sprawą jest język. Autor dostosował (i słusznie) język danej historii do epoki, w jakiej opowieść się rozgrywa. I tak, kiedy zaczęłam czytać pierwszy rozdział, język był przeszkodą, która spowalniała moje czytanie. Wtedy postanowiłam i jak później się okazało była to dobra decyzja, by czytać po jednym rozdziale dziennie. Pozwoliło mi to nie tylko spokojnie i uważnie przeczytać każdy zdanie napisane przez Mitchella, ale również przemyśleć każdą historię z osobna, poukładać ją sobie w głowie, co później ułatwiało wyłapanie powiązań w kolejnych rozdziałach.
Mimo tego na pierwszy rzut oka, braku powiązań pomiędzy historiami, czytając kolejne rozdziały, zaczynamy łączyć poszczególne opowieści w logiczną całość. Mitchell odkrywa przed czytelnikami kolejne fragmenty układanki, jednocześnie wciągając nas w głąb historii. Czytając „Atlas chmur” nie sposób nie zastanawiać się nad tymi historiami, nad sensem całego świata i tego dokąd on zmierza.
Na koniec chcę wspomnieć jeszcze o wydaniu książki. Rzadko się zdarza, żebym kupowała książkę z okładką filmową, ale „Atlas chmur” urzekł mnie swoimi kolorami. Dużo bardziej przypadła mi do gustu właśnie ta wersja okładki niż wydanie oryginalne. Natomiast mam jedno zastrzeżenie do wydania filmowego. Bardzo mały margines wewnętrzny sprawia, że żeby przeczytać słowa, trzeba łamać książkę. I to mnie niesamowicie denerwowało, a zauważyłam, że nie tylko mnie.
„Atlas chmur” to pięknie opowiedziana historia o zmienności świata i dążeniach ludzkich, które niekoniecznie muszą wyjść nam na dobre. Może warto zastanowić się, czego tak naprawdę chcemy i co będzie dla nas najlepsze?