
Co mi się podobało? Bohaterki i wartka akcja. Uwielbiam takie pokręcone baby (bo inaczej nie da się ich nazwać), które mają pomysły na wszystko i wszystkich. Jak w przysłowiowym „gdzie diabeł nie może, tam babę pośle”. Nawet do walki z mafią! Płakałam ze śmiechu, czytając o przeskakiwaniu ogrodzenia, a kłótnie mamy z ciocią Czesią powodowały, że spadałam z fotela. Jednocześnie skromność Julianny, dylematy Doroty i szalone pomysły Eweliny to mieszanka wybuchowa, idealna na komedię kryminalną. Do tego wartka akcja i skomplikowana intryga sprawiły, że czytelnik jest zaskakiwany na każdej stronie. I kiedy zaczyna wątpić, że można wymyślić coś jeszcze bardziej pokręconego, okazuje się, że autorka serwuje nam kolejną niespodziankę. Bo wyobraźnia Marty Obuch zdaje się nie mieć granic.
A teraz będę się czepiać. Nie autorki, ale korektora. Autor ma prawo się pomylić, nie zauważyć błędu czy literówki, ale korektor ma obowiązek wychwycić takie rzeczy. Ja z racji wykształcenia jestem przewrażliwiona na tym tle i zwracam uwagę, zwłaszcza na proste błędy. Stylistyczne są trudniejsze do wyłapania, więc tutaj mogę podarować. Ale literówki denerwują mnie i już, a w książce jest ich co najmniej kilka np. „Życie bez ręki, a zasadzie bez dwóch rąk (…)”. Ja się pytam, gdzie to brakujące „w”?* Mówiłam, że jestem czepliwa. Mogę źle postawić przecinek, albo nie zauważyć niepoprawnej konstrukcji stylistycznej, ale żeby gubić literki?
I druga rzecz. Streszczenie z tyłu książki, trochę za dużo szczegółów zdradza. Odradzam zapoznawanie się z nim, jeśli nie chcecie popsuć sobie frajdy czytania.
Podsumowując Miłość, szkielet i spaghetti to powieść lekka i przyjemna. Dobrze się czyta, można się pośmiać i to nawet bardzo. W sam raz na wakacje, chociaż chandrę też mogłaby skutecznie przegonić.