
Erik Winter wyjeżdża do Szkocji, by wraz ze swoim przyjacielem Steve’m MacDonaldem wyjaśnić tajemnicze zaginięcia, jedno sprzed sześćdziesięciu lat, a drugie sprzed kilku tygodni. Oczywiście towarzyszą temu różne rozterki i perypetie życiowe szwedzkiego komisarza. Mnie jednak bardziej zainteresował drugi wątek, sprawa pobicia młodej kobiety, prowadzona przez Anetę Djanali i Fredrika Haldersa. Ten wątek był dużo ciekawszy, intryga lepiej poprowadzona i skonstruowana.
Nic odkrywczego tutaj nie napiszę, bo i autor nic nowego nie wprowadził do kolejnej książki. Tak wychwalana przy pierwszych powieściach gra psychologiczna, intrygi prowadzone przez autora, poplątane, ale układające się w logiczną całość w kolejnych książkach zaczyna nudzić. Cechy tak charakterystyczne dla Wintera, jak palenie corpsów, słuchanie Coltrane’a i wtrącanie co chwila angielskich zwrotów denerwuje. Przynajmniej mnie. I to coraz bardziej. Poza tym nie znalazłam w „Kamiennym żaglu” ani zaskakujących zwrotów akcji, ani dziwnego zakończenia, tak typowego dla twórczości Edwardsona. Tym razem było przewidywalnie i nudno.
Podobało mi się, że rozbudowano wątek Anety Djanali i Haldersa, ale tutaj też autor nie wykorzystał swoich zdolności literackich i sprawa, którą prowadzili policjanci nie została tak naprawdę wyjaśniona. Czytelnik musi się domyślać, co mogło się naprawdę wydarzyć. Nie lubię takich niedopowiedzianych zakończeń. Mam wtedy wrażenie, jakby autorowi zabrakło pomysłu na rozwiązanie zagadki.
Tęsknię do „Tańca z aniołem” czy nawet „Niech to nigdy się nie kończy”, które były wciągającymi lekturami i nigdy nie było wiadomo co się wydarzy, gdy przewrócimy stronę. Mam nadzieję, że Edwardson wrócił do formy i jego następne książki (a jest ich jeszcze cztery!) będą tak dobre jak pierwsze powieści.